SKIERNIEWICE: Staruszka umarła, bo szpital CZEKAŁ NA KARETKĘ, zamiast przenieść ją 100 metrów!

2013-03-13 14:02

Barbara Adamczyk (†89 l.) ze Skierniewic przeszła w szpitalu niegroźną operację złożenia stawu barkowego. Po zabiegu, leżąc już na sali ogólnej oddziału ortopedii, doznała zapaści. Gdy jej stan gwałtownie się pogarszał, zdecydowano się przenieść ją na oddział intensywnej terapii. Problem w tym, że OIOM mieści się w innym, oddalonym o sto metrów budynku. Lekarze zdecydowali, że transport chorej może odbyć się tylko w karetce. A że na miejscu takowej nie było, wezwali wóz z... oddalonej o 70 kilometrów Łodzi. Pani Barbara tego nie przeżyła.

- Nie jestem w stanie zrozumieć, kto ustanowił system, w którym chory odcięty jest od pomocy - mówi załamany Leszek Adamczyk, syn zmarłej. Pani Barbara trafiła do szpitala we wtorek, 5 marca. - Przewróciła się w domu i uszkodziła bark- opowiada jej syn.

Już w trakcie pierwszego kontaktu z izbą przyjęć kobieta przeżyła koszmar. - Przez sześć godzin siedziała bez żadnej pomocy - nie kryje oburzenia pan Leszek. - Po tym czasie pielęgniarka spytała mnie, czy mam samochód, bo mamę trzeba przewieźć na oddział ortopedii, a w szpitalu nie ma wolnej karetki. Mogą taką wezwać z Łodzi, ale trzeba by czekać jeszcze dwie godziny.

Syn zawiózł chorą mamę swoim autem na oddział. Pokonał odcinek stu metrów. Kiedy w czwartek po porannej operacji, kobieta doznała zapaści i wieczorem podjęto decyzję o skierowaniu jej na oddział intensywnej terapii, trzeba było pokonać taką samą drogę z chorą, ale w odwrotnym kierunku. I wtedy pojawił się problem.

Choć szpital dysponuje dwiema swoimi karetkami, na miejscu nie było żadnej. Jedna kończy pracę o godzinie 16! Druga była w tym czasie u pacjenta w Grodzisku Mazowieckim.

Wezwano więc karetkę z Łodzi. Nim pokonała 70 kilometrów, minęło blisko półtorej godziny. Chora została przetransportowana na OIOM, ale zmarła tam nieodzyskawszy przytomności. - Składam wniosek do prokuratury o wszczęcie postępowania w tej sprawie - zapowiada syn zmarłej.

Nad tym samym zastanawia się dyrektor szpitala Dariusz Diks. - Wprawdzie procedury zostały zachowane, ale powstają pytania, czy lekarz dyżurny z ortopedii zachował się właściwie - mówi. Ordynator oddziału nie chciał z nami rozmawiać. Przedstawiciele łódzkiego pogotowia nie chcieli też zdradzić kosztów transportu, zasłaniając się tajemnicą handlową.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki