Przeprowadzała aborcje. Ujawnia okrutną prawdę: Bo to nie chodzi k*** o nieszanowanie życia poczętego”

i

Autor: Pixabay.com / Zdjęcie ilustracyjne Przeprowadzała aborcje. Ujawnia okrutną prawdę: "Bo to nie chodzi k*** o nieszanowanie życia poczętego”

Przeprowadzała aborcje. Ujawnia okrutną prawdę: "Bo to nie chodzi k*** o nieszanowanie życia poczętego”

2020-09-11 21:33

Dr Anna Parzyńska, znana w sieci jako "Doctor Ashtanga", podzieliła się na Facebooku tym, jak wyglądają zabiegi aborcji, które sama przeprowadzała. "Byłam takim aborterem", przyznaje. I ujawnia okrutną prawdę! Szczegóły są szokujące.

W sieci to "Doctor Ashtanga", prowadząca profil na Facebooku pod tą samą nazwą. A w rzeczywistości? Dr Anna Parzyńska. Zyskała rozgłos po mocnym wpisie dotyczącym aborcji, jaki zamieściła w swoich mediach społecznościowych. Podzieliła się w nim, jak wyglądają zabiegi aborcji oraz swoimi przemyśleniami na ten temat. Sama bowiem tego typu zabiegi wykonywała. "Byłam takim aborterem", przyznaje. I ujawnia okrutną prawdę. - Piszę o tym w czasie przeszłym nie dlatego, że przeszłam na „jasną stronę mocy”, ale z uwagi na to, że mam aktualnie przerwę w szpitalnych klimatach. Przez 6,5 roku pracowałam na oddziale Położnictwa i Perinatologii, a większość tego czasu spędziłam w krakowskim Szpitalu Uniwersyteckim na Kopernika. Tak, pracują tam ABORTERZY. Szkoląc kolejnych potworów - czytamy we wpisie na Facebooku. 

"Nie raz i niestety też nie dwa zdarzało mi się pomyśleć po przeczytaniu rozpoznania: A.J. lat 39. Ciąża VI Poród II tyg. 17. Terminacja. Jak ona może? Widać, że się starała o ciążę, a teraz tak, o - terminuje? Już wcale taka młoda nie jest... I jeszcze chce leki przeciwbólowe? Niech cierpi - sama wybrała. Wczytywałam się dalej. Z moich przypuszczeń, które wtedy miałam za pewnik, potwierdziło się, że tak, owszem, starała się. Ciąża I tyg 39+2-poród martwego płodu (po sekcji zwłok nie stwierdzono przyczyny zgonu). Kolejne ciąże poronione w 8, 12 i 16 i 20 tygodniu" - pisze dr Parzyńska. 

Dalej opisuje, co się stało, gdy poszła porozmawiać z pacjentką. - Wchodząc na sławną czwóreczkę nie miałam już w głowie niczego. Chciałam jej wysłuchać. Na łóżku porodowym zobaczyłam kruchą, zapłakaną i wyjącą z przerażającego bólu dziewczynę. W 90% tego jęku rozpaczy było czucie żywego, piekącego, wgryzającego się w kości cierpienia psychicznego. Nie do opisania - czytamy. 

Gdy leki przeciwbólowe zaczęły działać, pacjentka podzieliła się z lekarką doświadczeniami z poprzednich ciąż. - Opowiedziała mi o każdej ciąży. O każdej nadziei rodzącej się w sercu po ujrzeniu dwóch pasków na teście ciążowym i o każdym z 5 pogrzebów, obdzierającym ją z fragmentów organu po lewej stronie klatki piersiowej. Tym razem sama się na to zdecydowała. Czemu? Płód miał liczne wady, całościowo układające się w trisomię 13 pary chromosomów - zespół Patau. Potwierdzone w badaniu płynu owodniowego. Dzieci z takim rozpoznaniem, jeśli nie dojdzie do obumarcia wewnatrzmacicznego, w większości przypadków nie dożywają roku. Nie wychodzą ze szpitala. Nie uśmiechają się. Nie siadają. Tylko CIERPIĄ! Podłączone do aparatów wspierających oddychanie i sondy żołądkowej w neonatologicznych inkubatorach. Nie chciała dla niego takiego losu. Przepraszam, dla Madzi nie chciała. Bo to była dziewczynka. Bo to nie chodzi k**** o „nieszanowanie życia poczętego” - podkreśliła. 

"Historie mogę mnożyć, bo wtorki były przeze mnie chciane i brane. W każdej, niezależnie od przyczyny, jest ocean cierpienia i bólu. Żalu, wściekłości, pretensji, bezsensowności, zła. Zmienia to kobietę na zawsze", wyznaje lekarka. Dalej pisze, że te doświadczenia zmieniły również ją samą. 

"Bo kim ja do cholery jestem, żeby oceniać? Żeby stawiać warunki? Żeby wdzierać się z butami / myślami w cudze życie? Jestem wdzięczna, bo jest mi dane wykonywanie najpiękniejszego zawodu na świecie. I tak - dalej wierzę, że to misja. Że bez powołania się nie da. Znieść tego co się codziennie widzi, słyszy - bez tego silnego w środku czegoś szepczącego - jesteś tam gdzie Twoje miejsce", pisze. 

Jak ją to zmieniło? Lekarka pisze, że zrozumiała, że nie chodzi w tym wszystkim o nią. - Że ja tam jestem dla niej. Żeby przeprowadzić ją przez piekło w bezpieczny, możliwie łagodny sposób. Zgodnie z najnowszymi wytycznymi. Łamiąc zasady pozwolić partnerowi zostać na noc, bo tak - czasami indukcja poronienia trwa kilka dni. Bo ch** to kogo obchodzi co ja myślę. Bo to, co robię to służba. A to co dostaję to niewymiarowe i słodko grzejące od wewnątrz poczucie spełnienia - pisze. 

Na koniec wpisu poprosiła każdego, kto dotrwał do końca tej historii, o to, by starał się nie oceniać drugiego człowieka. Zwłaszcza w tego typu sytuacjach. 

Samochód, który chciał być tramwajem. Dziwna sytuacja w Krakowie

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki