Anna Seniuk w szczerej rozmowie z „Super Expressem”: Jestem spełnioną kobietą!

Największą popularność przyniosła jej rola Magdaleny Karwowskiej w słynnym „Czterdziestolatku”. Na szczęście po tak charakterystycznej roli Anna Seniuk (76 l.) nie została zaszufladkowana i na brak propozycji zawodowych nigdy nie narzekała. Ostatnio możemy ją oglądać w serialu TVP 1 „Leśniczówka”. Ikona Polskiego Kina jest zadowoloną z życia kobietą, matką dwojga dzieci oraz dumną babcią czwórki wnucząt, dla których zawsze znajdzie czas.

Anna Seniuk na Festiwalu Filmów Sensacyjnych w Kołobrzegu

i

Autor: Marek Kawęcki/SFF Anna Seniuk na Festiwalu Filmów Sensacyjnych w Kołobrzegu

„Super Express”: – Udało się też pani uniknąć tzw. zaszufladkowania po dość charakterystycznej roli Magdaleny Karwowskiej w „Czterdziestolatku”. Trudno było uciec od ciągłych skojarzeń z tą bohaterką?

Anna Seniuk: – Nie zostałam zaszufladkowana, bo uważnie nad tym pracowałam, starając się nie przyjmować bardzo podobnych ról. Miałam ogrom propozycji zagrania kobiet w średnim wieku, matek, ciotek, podobnych do postaci z „Czterdziestolatka”, ale konsekwentnie odmawiałam. Grałam wówczas bardzo dużo w teatrze, więc nie odczuwałam jakiejś pustki zawodowej.

– Czy dawniej telefon z propozycjami ról dla Pani dzwonił częściej niż teraz?

– Pamiętam czasy PRL-u, kiedy nie mogliśmy dostać telefonu, więc nikt z produkcji nie mógł się do mnie dobić. Dostaliśmy mieszkanie, w którym były gniazdka, ale aparat przez kilka lat nie działał. Po roku upominań się w telekomunikacji powiedzieli, że może za pięć lat nam go podłączą. Daliśmy sobie więc spokój, gdy nagle pewnego dnia zadzwonił. Odebrałam niepewnie, myśląc, że to jakaś pomyłka. Z drugiej strony był Wilhelm Hollender, kierownik produkcji „Potopu”. Zapytałam, jak to się stało, że się do mnie dodzwonił, bo byłam święcie przekonana, że nie mam telefonu. Okazało się, że nie mogąc się ze mną skontaktować, zadzwonił do urzędu telekomunikacji i nakazał, żeby mi natychmiast podłączyli numer, bo musi mnie znaleźć do filmu.

– Patrząc na panią, mam wrażenie, że jest pani wulkanem energii. Czy zatem zdrowie pani dopisuje?

– Gdy koleżanki mnie pytają, jak się czuję? Odpowiadam, że stosownie do wieku (śmiech). A kiedy mówią, że świetnie wyglądam, cytuję Zofię Czerwińską, mówiąc: „bo ja na twarz nie choruję” (uśmiech). Generalnie, nie narzekam.

– Czyżby zahartowały panią sporty, które niegdyś pani uprawiała?

– Sport na pewno pomaga w życiu. Dla mnie zawsze był czymś w rodzaju hobby. Kiedy byłam młoda, uprawiałam bardzo wiele sportów, m.in. żeglarstwo, na które mam patent, grałam w koszykówkę. Do tej pory jeżdżę konno, a także na nartach.

– Czy tak aktywna babcia jak pani ma czas dla czwórki wnuków?

– Oczywiście. Rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza. Staram się poświęcać wnukom każdą wolną chwilę. Cieszę się, że Antonina i Franek mają również artystyczne dusze. Swego czasu zagrali w spektaklu „Królowa śniegu” Kaja i Gerdę w Teatrze Narodowym. Mieli więc małą przygodę z aktorstwem, której teraz nie kontynuują. Natomiast Felicja i Ignaś są jeszcze zbyt mali, by ich angażować w sprawy sztuki.

– Rozpieszcza pani wnuki?

– Nie, ale ich rodzice, czyli moje dzieci ich rozpieszczają. Staram się utrzymać w tym wszystkim równowagę. Niczego im nie żałuję, natomiast uważam, że bez pewnych rzeczy można się obejść.

– Córka Magdalena jest altowiolistką, syn Grzegorz został aktorem. Odradzała pani swoim dzieciom wybór artystycznej drogi?

– Nigdy, zawsze byłam zdania, że każdy powinien w życiu robić to, o czym marzy i to co chce i nie można nikomu niczego zabraniać. Nie obraziłabym się, gdyby dzieci nie związały się ze światem teatru i muzyki. Cieszę się natomiast, że wynieśli z domu miłość do kultury i sztuki. Nigdy nie zmuszałam ich do obrania drogi życiowej takiej jak ja czy mąż. To, kim są teraz, to ich wolne wybory.

– Jakiś czas temu wraz z córką napisała pani książkę, pt. „Anna Seniuk. Nietypowa baba jestem”. Podobno niełatwo wam się współpracowało. – Do napisania tej książki wybrałam Magdę, bo wydawało mi się, że to osoba, która od momentu jej przyjścia na świat zna mnie jak nikt inny, bo obcemu dziennikarzowi zawsze można przekazać inny obraz rzeczywistości. Kiedy już przystąpiłyśmy do pracy, w kilku sprawach okazało się, że niektóre sytuacje z naszego życia zapamiętałyśmy zupełnie inaczej, więc pojawiały się między nami momentami dość ostre spory i nieporozumienia. W rezultacie wyszła z tego całkiem fajna lektura. Kto czytał, ten wie, że nie jestem tzw. matką Polką, choć dobro najbliższych zawsze leży mi na sercu.

– Nie jest tajemnicą, że od lat nie mieszka pani ze swoim mężem, kompozytorem Maciejem Małeckim. Dlaczego mimo rozstania nie zdecydowała się pani na rozwód? A może w tej kwestii coś się zmieniło?

– To jeden z ulubionych tematów kolorowych pisemek. Postanowiłam jednak nie snuć opowieści wokół tej historii. Kiedyś bardzo rozbawiła mnie kobieta w pociągu, pytając „jak tam dzieci?”. Kulturalnie odparłam, że dobrze, po czym zapytała: „a te z drugiego małżeństwa”? Postanowiłam ją uświadomić, że nie mam drugiego męża, na co usłyszałam: „co pani opowiada, chyba wiem, lepiej, bo czytałam o tym” (śmiech). Nie komentujmy i nie prostujmy, niech sobie piszą, co chcą.

– Mówi się, że osoby, które na scenie obnażają swoje uczucia, często prywatnie nie są tak wylewne. Jak jest w pani przypadku?

– Jestem typem głębokiego introwertyka. W domu mam ksywę „Skrytus”.

– W takim razie zapytam, jakie były pani najskrytsze marzenia, które miały okazję się spełnić?

– Nigdy nie miałam marzeń. Życie mnie tak zaskakiwało, przynosząc wiele zaskakujących zdarzeń, raczej pozytywnych na szczęście, że nigdy nie miałam czasu na bujanie w obłokach. Nie wiem też, co to nuda, gdyż praca zawsze sama mnie znajdowała. Coś się kończyło, coś się zaczynało i tak w kółko.

– Kilka dni temu, podczas Suspense Film Festival w Kołobrzegu uhonorowano Panią nagrodą Ikony Polskiego Kina. Jak się Pani czuje z tym tytułem?

– Muszę się oswoić z tym tytułem (uśmiech). Na pewno, miło jest być ikoną. Nikt dotąd mnie tak nie nazywał. Okaże się, jak od jutra ludzie zaczną do mnie mówić „pani ikono” (śmiech). Najważniejsze to mieć poczucie humoru i czerpać radość z każdej, nawet najmniejszej rzeczy. Jedenaście lat temu, podczas Festiwal Filmu i Sztuki „Dwa Brzegi" wręczono mi nagrodę za całokształt twórczości. Wtedy trochę się zmartwiłam, bo pomyślałam sobie, że skoro ktoś podsumował mnie za całokształt zanim na dobre zeszłam ze sceny, to, nie jest dobrze i co teraz? Na szczęście za chwilę rozsypał się wór z propozycjami, zatem nie miałam powodów do narzekań.

– Czego pani życzyć na koniec naszej rozmowy, zarówno życiowo, jak i zawodowo?

– Przede wszystkim życiowo, bo zawód to tylko jeden z niewielkich aspektów naszego życia. Praca zawsze była dla mnie ważna, ale nie na tyle, by przysłaniała inne ważniejsze sprawy. Kiedy schodzę ze sceny, w końcu mogę być sobą – Anną Seniuk, która lubi się śmiać, czasem płacze i ma takie same problemy oraz radości jak każdy inny człowiek… i to jest prawdziwe życie.

– Coś panią w tym życiu rozczarowało?

– Raczej nie, bo tak jak już wspomniałam, nie miałam wielkich oczekiwań od losu. Bywały natomiast miłe zaskoczenia. Dziś śmiało mogę powiedzieć, że jestem spełnioną kobietą.

Rozmawiała Martyna Rokita

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki