Nie żyje Björn Andrésen. Legendarny aktor miał 70 lat
Nie żyje Björn Andrésen. Urodzony 26 stycznia 1955 w Sztokholmie aktor zmarł w wieku 70 lat. Informację o jego odejściu potwierdził w rozmowie z szwedzką gazetą "Dagens Nyheter" reżyser Kristian Petri. W 2021 roku razem z Kristiną Lindström stworzył dokument "Najpiękniejszy chłopiec na świecie", w którym Andrésen rozliczał się z rolą, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Na razie nie jest znana przyczyna śmierci aktora.
Pierwsze lata życia Björna Andrésena były naznaczone tragedią. Nigdy nie poznał swojego ojca, a jego matka zmagała się z wieloma problemami. Gdy miał zaledwie 10 lat, odebrała sobie życie. Wychowywała go babka, która postanowiła zrobić z niego gwiazdę. Nie miało dla niej znaczenia, czym będzie się zajmować. Miał być sławny.
Jej marzenie spełniło się za sprawą filmu "Śmierć w Wenecji". Reżyser Luchino Visconti poświęcił wiele lat, by przenieść na ekran kultową powieść Tomasza Manna. Główny bohater dzieła, postarzały kompozytor, poznaje w tytułowej Wenecji pochodzącego z Polski nastoletniego Tadzia. Włoski twórca długo szukał idealnego aktora do tej roli. Chłopiec musiał wyróżniać się urodą. W castingu wzięli udział młodzieńcy z całej Europy. Nikt nie spełniał jednak wymagań reżysera. Dopiero Björn Andrésen miał w sobie "to coś".
Stałam wtedy obok Viscontiego, gdy zjawił się ten blondyn. Widać było gołym okiem, że w całe ciało Viscontiego wstąpił nowy duch. Chłopak był niezwykle piękny, wprost niesamowicie fotogeniczny. Niezwykłe odkrycie - wspominała w dokumencie kierowniczka castingu.
Zobacz również: Nie żyje 29-letni piosenkarz. Został zastrzelony tuż po próbie do występu!
Björn Andrésen całe życie walczył z łatką "najpiękniejszego chłopca na świecie"
Po premierze filmu Visconti nazwał młodziutkiego aktora "najpiękniejszym chłopcem świata". Chwilę później dodał, że od teraz z każdym miesiącem będzie już tylko brzydł i stanie się gorszy. Z łatką nadaną mu przez reżysera nigdy nie udało mu się rozstać. W dokumencie "Najpiękniejszy chłopiec na świecie" Björn Andrésen nie wspominał źle samej pracy na planie "Śmierci w Wenecji". Dla niego była to wakacyjna przygoda.
Wszystko zmieniło się po premierze filmu. Nastolatek przestał być traktowany jak żywy człowiek, stał się przedmiotem do podziwiania. Był pierwszym międzynarodowym idolem młodzieży. Świat oszalał na jego punkcie. Zdjęcia młodego aktora zdobiły okładki magazynów. Fani zasypywali go listami. Wyjechał do Japonii, gdzie pracował jako model oraz muzyk.
Czułem się jak egzotyczne zwierzę w klatce - wyznał w rozmowie z "The Guardian".
Jednak wraz ze sława przyszła samotność. Andrésen chciał mieć normalne dzieciństwo, bawić się z rówieśnikami. Został przez nich odrzucony. Spotkał również na swojej drodze wielu dorosłych, którzy chcieli wykorzystać jego sławę. Był faszerowany lekami, by mógł pracować kilkanaście godzin dziennie. W pierwszych latach po premierze "Śmierci w Wenecji" jego kariera rozwijała się doskonale. Równocześnie wewnętrznie odczuwał "coraz większy mrok". Później długo zmagał się z depresją i uzależnieniami, które wiele lat później pogłębiła nagła śmierć jego kilkumiesięcznego synka.
Skupił się więc na rozwoju kariery. W Azji odnosił sukcesy jako gwiazdor muzyki pop. Jako aktor nie mógł pozbyć się nadanej mu przez Viscontiego łatki. Wielokrotnie próbował swoich sił na ekranie. Z czasem niemal całkowicie oddał się muzyce. Był uzdolnionym pianistą oraz kompozytorem.
Ostatni raz na dużym ekranie pojawił się w 2019 roku w doskonale przyjętym horrorze "Midsommar" w reżyserii Ariego Astera. W jednej ze scen jego postać, po nieudanej próbie samobójczej, zostaje uśmiercona uderzeniem młota w twarz.
Tadzio został unicestwiony - stwierdził dziennikarz Ryan Gilbey w "Guardianie".
Zobacz również: Nie żyje Maciej Karpiński. Miał 74 lata. Wszyscy znali jego dzieła