- Robert Redford dwukrotnie musiał zmierzyć się z największym dramatem rodzica – stratą synów.
- Scott zmarł jako niemowlę w 1959 roku, a James – dokumentalista i aktywista – odszedł w 2020 roku w wieku 58 lat.
- Choć świat widział w nim gwiazdę, on sam przede wszystkim czuł się ojcem i dziadkiem, naznaczonym żałobą, ale i oddanym rodzinie.
Świat filmu żegna legendę. Robert Redford zmarł w swoim domu w Utah, we śnie, w wieku 89 lat. Miedia wspominają go dziś jako wielkiego aktora, reżysera i wizjonera kina. Ale dla najbliższych był przede wszystkim kochającym ojcem i dziadkiem – choć los boleśnie doświadczył go stratą dwóch synów.
Robert Redford u progu kariery stracił syna w wyniku "śmierci łożeczkowej"
Pierwszy cios spadł na niego, gdy dopiero zaczynał życie. Był 1959 rok. Dwudziestoletnia żona, świeżo rozpoczęta kariera i maleńki chłopiec – Scott. Miał zaledwie dziesięć tygodni, kiedy zmarł nagle w wyniku tzw. śmierci łóżeczkowej.
Miałem 21 lat, moja żona 20. To było traumatyczne. Co się z tym robi? Musisz żyć dalej, ale coś takiego nigdy całkiem nie znika
– wspominał Redford po latach. Chłopiec spoczął na cmentarzu w Provo w stanie Utah, a aktor nauczył się żyć z bólem, którego nie da się nazwać.
Z czasem życie przyniosło mu kolejne dzieci: Shaunę, Jamesa i najmłodszą Amy. Wydawało się, że rodzinna historia zaczyna układać się lepiej. Jednak los ponownie sięgnął po okrutną kartę. James, nazywany przez bliskich Jamie, od dziecka miał problemy ze zdrowiem. Choroba wątroby doprowadziła go do dwóch przeszczepów, a jednocześnie ukształtowała jego pasję do działań społecznych i filmowych.
James Redford – syn, który poszedł własną drogą
Jamie nie poszedł w ślady ojca jako aktor, lecz jako dokumentalista i aktywista. Realizował filmy o ekologii, transplantacjach, prawach człowieka. Założył instytut promujący świadomość transplantologiczną, a potem razem z ojcem The Redford Center – organizację łączącą sztukę i troskę o planetę. Kiedy mówił o nazwisku Redford, przyznawał, że otwierało drzwi, ale też bywało ciężarem. Starał się zasłużyć na swoje miejsce własną pracą.
Śmierć Jamesa Redforda – kolejna rana w sercu aktora
W 2020 roku przyszło kolejne pożegnanie. James zmarł w wieku 58 lat na raka dróg żółciowych. Wdowa po nim, Kyle Redford, napisała:
Jamie żył pięknym, pełnym życiem, kochany przez wielu. Był moim mężem przez 32 lata i ojcem naszych wspaniałych dzieci. Nie wiem, jak bym sobie poradziła bez nich przez ostatnie dwa lata.
To był moment, w którym publiczność zobaczyła w Robercie Redfordzie nie ikonę, a ojca pogrążonego w żałobie.
Robert Redford – ojciec i dziadek, nie tylko legenda kina
Miał już wtedy 84 lata. Mógł spokojnie odcinać kupony od sławy, ale trzymał się blisko rodziny. W wywiadach wspominał, że dzieci i wnuki są dla niego najważniejszym dorobkiem – obok filmów, które stworzył. Gdy mówił o przyszłości Sundance - festiwalu, który stworzył, podkreślał, że to jego dzieci i wnuki mają przejąć stery. Bo choć świat widział w nim legendę, on sam widział się przede wszystkim jako ojciec i dziadek.
Strata Scotta i Jamesa to piętno, którego nigdy się nie pozbył. Niósł je z godnością, bez medialnych zwierzeń i taniego melodramatu. Był aktorem, który zbudował imperium, ale i człowiekiem, który znał najgłębszy smak bólu. I może właśnie to sprawiało, że tak bardzo poruszał widzów – bo za jego spojrzeniem kryła się historia nie tylko sukcesu, lecz także utraty.