Rodzice trzymali mnie krótko

2009-09-21 3:30

Marzena Trybała (59 l.) to aktorka wszechstronna. Swoje życie związała z teatrem. Jest obecnie aktorką warszawskiego Ateneum. Ale to telewizja zrobiła z niej gwiazdę.

Wystarczy wspomnieć rolę Maryli w serialu "Pensjonat pod Różą", Elżbiety w "Barwach szczęścia" czy też pisarki Laury w "Samym życiu". Podkładała również głos w wielu kinowych hitach - z "Harrym Potterem i więźniem Azkabanu" (jako Madame Rosmerta) na czele.

Urodziłam się w Krakowie, mieście pięknym, które niewątpliwie wyciska na jego mieszkańcach specyficzny ślad. Tato z pochodzenia był góralem. Ale w Krakowie mieszkał od dzieciństwa. Charakterny gość, skończył dwa fakultety. Śmieję się, że mam kilka cech po nim. Nie wszystkie są piękne. Na przykład, jak ktoś zaczyna mną rządzić, natychmiast staję okoniem. Dopiero po chwili mówię: - Trybała, uspokój się, jesteś już dorosła!

Jestem jedynaczką i pewnie z tego powodu rodzice chuchali na mnie i dmuchali. Pamiętam, jak kiedyś przyszła do mnie koleżanka. Moja mama wychodząc z domu zwróciła się do niej i... poprosiła, by pokroiła chleb na kanapki. Dlaczego ona nie ja? Bo ja mogłabym się skaleczyć.

Ale to nie przeszkadzało rodzicom trzymać mnie krótko. Bo chcieli nauczyć mnie, że nie jestem pępkiem świata. I nauczyli.

W domu nie przelewało się. Torebka, buty, gdy chciałam kupić nowe, zawsze musiały być czarne. Dlaczego? Bo czarny do wszystkiego pasuje. Może po latach właśnie dlatego za pierwszą pensję kupiłam sobie kilka par butów z zielonymi na czele. Ale mimo tych ograniczeń o których piszę, dziś jestem głęboko wdzięczna rodzicom za sposób w jaki mnie wychowywali, bo nie zrobili ze mnie nieznośnej egoistki.

Jako dziecko byłam nad wyraz żywotna. Do dziś wstydzę się niektórych swoich zachowań. Myślę, że miałam nierozpoznane ADHD. To się przejawiało w dziwnych zachowaniach. Kiedyś poprosiłam nauczycielkę na lekcji: "Proszę pani, czy ja mogę sobie poskakać?". I skakałam w klasie, dopóki nie zrzuciłam nadmiaru energii.

W podstawówce wymyśliłam z koleżankami pewną zabawę. Bardzo naiwną, ale dostarczała nam strasznej radości. Polegała ona na wymyślaniu i łączeniu śmiesznych imion i nazwisk. Moim hitem był "Bonifacy Balaska". Kiedy go wymyśliłam, śmiałam się tak głośno, że w budynku obok pobudziłam małe dzieci... Takie to było moje dzieciństwo.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki