- Drzwi od klatki musiały być otwarte dzień i noc, nieważne czy mróz, czy burza, bo inaczej nie dawało się wytrzymać. Mamy tu tykającą bombę biologiczną! – skarżyła się nam się Karolina Nikoniuk, mieszkanka bloku.
Smród w budynku był taki, jakby w mieszkaniu rozkładały się zwłoki. Lokatorzy wzywali strażaków i policję. Bezskutecznie. Wreszcie służby weszły do mieszkania, i stwierdziły, że w środku znajduje się zepsute mięso. Padlina leżała w lodówce, która była wyłączona, bo w mieszkaniu odcięto prąd. - My nie jesteśmy od sprzątania w lodówkach – słyszeliśmy od Karola Grudy z policji na Ursynowie.
>>> CZYTAJ WIĘCEJ O TEJ SPRAWIE <<<
Administracja budynku rozkładała ręce i tłumaczyła, że właścicielka mieszkania nie żyje, a ze spadkobiercami nie ma kontaktu. Aż do teraz! W środę w mieszkaniu pojawił się mężczyzna z kluczami. Nie chciał komentować sprawy. Wpuścił tylko przedstawicieli administracji.
Spółdzielnia do usunięcia zepsutego mięsa wysłała pracowników, którzy na co dzień… pielą ogródki. Mężczyźni nie mieli specjalistycznych ubrań, jedynie prowizoryczne maski. Jeden z nich wytrzymał w mieszkaniu kilka sekund i wybiegł targany torsjami. Ostatecznie panowie związali lodówkę stretchem i wywieźli traktorkiem.
Sąsiedzi byli oburzeni. - Przecież tu nadal jest smród. Po takiej bombie biologicznej te mieszkanie powinno być wyczyszczone specjalistycznymi środkami – komentowali. Nie wiadomo, gdzie wywieziono lodówkę, bo przedstawiciele spółdzielni starali się zmylić dziennikarzy i uciekali osiedlowymi uliczkami. Zza drzwi słyszeliśmy, że chcieli ją wywieźć przed śmietnik po tym jak zgubią przedstawicieli mediów
Oficjalnego komentarza do tej śmierdzącej sprawy też nie otrzymaliśmy.